Poranna rosa w powietrzu.
To wlasnie ten bardzo reklamowany szklany wagon…
No i dotarlismy do Portobelo.
Portobelo to portowe miasto w prowincji Colón w Panamie, ktore powstalo podczas hiszpanskiego okresu kolonialnego. Znajduje sie na polnocnej czesci Przesmyku Panamskiego, ma gleboki naturalny port, przez co bylo uzywane jako miejsce eksportowania srebra do polowy XVIII wieku gdy zostalo zniszczone podczas wojny o ucho Jenkinsa.
Miasto zostalo powoli odbudowane i jego gospodarka zostala reaktywowana pod koniec XIX wieku podczas budowy Kanalu Panamskiego. Dzisiaj Portobelo to senne miasto z populacja mniej niz 3000 osob.
W 1980 roku ruiny fortyfikacji hiszpanskich kolonii, wraz z pobliskim Fort San Lorenzo, zostalo zapisane na Liste Swiatowego Dziedzictwa UNESCO.
Miasto Portobelo zostalo zalozone w 1597 roku przez odkrywcne Francisco Velarde y Mercado. Legenda glosi, ze Krzysztof Kolumb oryginalnie nazwal miasto “Puerto Bello”, co doslownie oznacza “Piekny Port”.
Po krotkim spacerze po miescie postanowilismy wybrac sie na pobliska plaze – Playa La Huerta. Plaza znajduje sie na wyspie na ktora zawoza cie miastowi swoja lodeczka. Trafilismy nie w czas, poniewaz chlopak przed chwila zawiozl grupke ludzi – a za lodke bierze $30. Wiec jak jest 6 osob to wychodzi po $5 na glowe. Nas bylo dwoje, ale udalo nam sie utargowac $10 na osobe z warunkiem, ze o ustalonej przez niego godzinie wrocimy wraz z tamta grupka ludzi. Tak, łódka-taxi zawozi cie na wyspe i przyjezdza z powrotem o ustalonej godzinie.
Wyspa, widok z łódki. Jedno z moich ulubionych zdjęć.
Po zejściu z górki postanowiliśmy coś zjeść. Wybór nie był zbyt wielki, w naszym hostelu było serwowane falafle i kebaby (one musza byc wszedzie..), ale my woleliśmy coś lokalnego. Znaleźliśmy więc ciekawe miejsce, gdzie starsza kobieta serwowała jedzenie ze swojego domu.
Udało nam się jeszcze trafić na zachód słońca przy forcie.
Podsumowując – w Portobelo napiliśmy sie najlepszej kawy w naszym życiu (mamy nazwe od pani ktora ją robiła!), spędziliśmy noc w hostelu o nazie Captain Jack, gdzie materace miały foliowe obicia, a wlasciciel chyba caly czas byl najarany, zjedliśmy wspaniałą kolację którą przyrządiła nam jakaś pani która przed domem ustawiła ze 3 stoliki i robiła frytki i kurczaka. Bardzo urokliwe, ale martwe miasteczko.